MUSUBI = WIĄZANIE

„MUSUBI czyli Wiązanie”.

 

Człowiek i miejsce. Stara Wieś 2014

 

(Musubi, nazwa węzła w obi – pasie do stroju ćwiczeń w japońskim Budo… ale też i węzeł przyjaźni między ludźmi. Cos podobnego z ducha do słowa „kizuna” czyli „więzi”. Japończycy mają na każde ważne zjawisko, pojęcie słowo – znak, i choć nie uczyłem się japońskiego, to byłem tam prawie 2 lata i umiem odczytać znaczenia między słowami, mimo iż słów i języka Japonii nie znam).

 

Co  można napisać późnym wieczorem, w dziesięć dni po ważnym wydarzeniu o tamtej atmosferze, o faktach i szczegółach? A jednak spróbowałem. Zadzwonił Adam i powiedział: Waldek napisz coś o tym naszym spotkaniu, swoim okiem… I piszę…

 

…przyjechaliśmy z żoną do Dojo Stara Wieś sierpniowego przedpołudnia. Jesteśmy tu pierwszy raz, warto dodać. To co zobaczyłem na miejscu, skala całego kompleksu, standard i architektura budynków oraz harmonijne wtopienie w krajobraz – nic tylko klęknąć! Serce rośnie, patrząc jak Polacy potrafią zadziwiać świat. Zobaczyłem piękny japoński ośrodek w środku Kielecczyzny (choć administracyjnie to już województwo łódzkie), godzinę drogi od serca Polski, okolic Świętego Krzyża!

 

 – „Czy byliście już na tej magicznej górze mocy? Na Świętym Krzyżu, właśnie stamtąd wróciłem? – zapytał witający nas tuż przy wysiądnięciu z samochodu gospodarz ośrodka Włodzimierz Kwieciński. Będąc z gospodarzem po imieniu i znając go już wcześniej mogę wyznać: że to stwierdzenie człowieka pragmatyzmu, siły i konkretu było niezwykłym powitaniem. Od razu zrobiło się jakoś jaśniej, także od jego uśmiechu, czegoś dobrego czym promieniował. Włodek nie konfabuluje bez potrzeby, pomyślałem. Tą metaforą: „dojo blisko Św.Krzyża – miejsca mocy” zostało dokonane pierwsze związanie mojej wyobraźni o tym co tu zobaczę w środku z tym co znałem, okolicami Wolborza, Bodzętyna. Magiczna okolica Dojo Stara Wieś w cieniu świętej góry, to brzmi nieźle. Jako filmowiec od razu uruchomiłem wyobraźnię. Howgh, „się będzie działo”- pomyślałem! Na Św. Krzyżu byłem wiele lat temu, dwa razy. Byłem i w Borzęcinie w miejscach słynnych dymarek przedśredniowiecznego zagłębia hutniczego Polski. To było coś! W Kiecach zastał mnie w teatrze stan wojenny, więc z Kielecczyzną łączy mnie szczególna choć jednostronna pamięć i wspomnienia.

 

Teraz miałem doświadczyć czegoś innego, nowego, spotkania na deskach i matach. Tu w dojo, podczas wspólnej pracy, zawiązują się specyficzne więzi. To co bowiem mnie zainteresowało – myśl przewodnia tego pisania – to było słowo, nazwa spotkania „musubi”- owe sploty. Opowiem co widziałem, co czułem.

 

Dojo Stara Wieś ze swoją niezwykłą atmosferą „Japonii w Polsce” to wyjątkowe miejsce muszę przyznać, które zawdzięcza swoją egzystencję dzięki wysiłkowi wspomnianego pana Włodzimierza. Siła woli, perswazji i oddany krąg przyjaciół spowodowały, że rzeczy niemożliwe stały się faktem. Tak powstawał od 2003 roku najpiękniejszy i największy ośrodek tego typu w Polsce a zapewne i w Europie. Widziałem podziw w oczach i głosie naszych dostojnych gości z Japonii, poruszonych, że nawet oni w swym kraju nie mają takiego – i to prawda. Na szczycie góry przycupnął rzetelnie wkomponowany czterograniasty płaski dach przykrywający około 4000 metrową powierzchnię wspaniałej sali treningowej, kompleksu z „mini-onsenem” i salą wykładową. U stóp samurajska wioska. Dwa plenerowe oczka wodne witają przybysza. A wszędzie wokół cisza, wiatr i cudne zapachy lasu. W środku marmury, lity kamień granitowy, tatami. Wchodzi się po cudownym drewnie, jeszcze pachnącym (co to jest 10 lat dla dobrego drewna). Korytarz pawilonu rozświetlony słońcem po lewej odsłania długi kamienisty ogród zen z przepisowymi głazami. Pięknie. Na jasno-brązowym marmurze cudowna kaligrafia i przesłanie dla wstępujących w te progi, gościnne choć surowe skupieniem i zapachem Dalekiego Wschodu. I nagle po wkroczeniu na salę główną – bezkres mat w kolorze lazuru a za kilkudziesięciometrową galerią okien po prawej – bezkres lasu, czubków sosen. Niesamowicie. Co za miejsce!

 

Ta mini relacja ma ukrytych (choć wspominanych już) bohaterów, postaci. Bo to o nich jest głownie opowieść, o ludziach i związkach z miejscem. Był więc gospodarz, Włodek, jest i główny organizator tego spotkania Adam, dobry duch od lat trwających spotkań polsko-japońskich. Jest i moja żona, która widziała w bezkresie resztek puszczy jodłowej kieleckiej – morze (z takim obrazem budziła się: morza za oknem, cha cha!). Najważniejsi jednak byli Japończycy. Zwykli i niezwykli, adepci i nauczyciele z Shiseikan Budojo, należącego do Wielkiej Świątyni Meiji w Tokio. Przybył także kapłan Shinto, który odprawił ponadgodzinną ceremonię otwarcia. Pozostał po tym rytuale piękny, śnieżnobiały prześwietlony słońcem ołtarz – Kamidana, na którym stanęło symboliczne święte drzewko – Himorogi, a w roli głównej nasz wspaniały polski dąb. Przyroda i duch.  

 

Najważniejszą jednak postacią był namaszczony sukcesją Inaby senseia, poprzedniego dyrektora Shiseikanu – pan Takashi  Araya, czyli Araya Kancho. On to przez cztery dni prowadził całość wykładów i treningi dla grupy 90 uczestników międzynarodowego seminarium. On też mówił najważniejsze rzeczy. Dawał przekaz. Opowiadał o sensie relacji mistrz uczeń, o samodyscyplinie. Opowiadał o Japonii – przy wtórze delikatnych powiewów wiatru niosących wspomniane zapachy sosen. Przedstawił przed oczami zebranych w skupieniu obraz tego, że duchowy trening zaczyna się od ćwiczeń ciała. I to trwa latami. Mówił o wspaniałym zjawisku zżycia się Japończyków z przyrodą, co jest dla nich źródłem sił ducha  i zrośnięcia ich organicznie z siłami fizycznymi. A to jest przecież istotą siły w sztukach walki. Jak pokonać przeciwnika jego własną bronią, jego atakującą siłą? Aktywna obrona i unik, „skorzystanie z jego energii” aby sam uległ i zaprzestał walki.  

 

Była też niezwykła opowieść jasnolicego Arai o życiu prostego człowieka z jego rodzinnej wioski. Taki obraz. Oto Japończyk, bosy,  gdzieś w północnej Japonii może sto lat temu, może mniej – wieśniak, idzie przynieść drugiemu sąsiadowi buty z domu, bo wkoło błoto. Obaj sadzą ryż, jeden stary drugi młody. Albo inna scenka – jeden bardzo stary, głuchy, siedzi samotny po śmierci żony sam w swoim domu i sąsiad przynosi mu pożywienie, bo tamten już nie wychodzi z domu. Delikatnie klepie go w ramię, aby mu dać znak „oto jestem”. Drzwi do domostwa nigdy nie zamyka, bo nie usłyszałby pukania sąsiada.

 

I te i inne opowieści o zbiorowości i sile więzi międzyludzkich w japońskim społeczeństwie dawały nam Europejczykom dużo do myślenia. Były innym wprowadzeniem w etos sztuk walki, będąc narracją o spokoju ducha i rozwadze, w sensie użycia swoich sił – przeciwko! … lub dlaczego?  Z tych pytań i odpowiedzi, które trzeba sobie samemu znaleźć odpowiedź rodzą się nauki i doświadczenie szacunku dla drugiego, nawet dla przeciwnika. I taki jest  też w gruncie rzeczy sens tych wysiłków u współczesnych „samurajów”.

 

Nadzwyczaj ciekawym była także ta część wykładu, w którym mówił o pustce i materii. Jego słowa: „wiecie przecież Państwo, że materia wewnątrz atomowa, podobnie jak model wszechświata wgląda tak – tylko z 5% materii a reszta  95% to sama pusta przestrzeń. Taki jest też model atomu. O tym uczył Einstein. Że energia ma falową i cząsteczkową naturę – np. dla analogii weźmy światło o tym też wiemy. Wcześniejsze nauki fizyki opisywały te zjawiska zasadami termodynamiki, prawem zachowania masy, ale później poszły dalej po naukach Einsteina. I my szukając w walce źródeł energii „dotykamy jej” lub czerpiemy ją nie z materii ale właśnie z tej pustej przestrzeni. I stąd przydatna jest nam wiedza i odkrycia świata nauki. Podobnie rzecz przedstawia się w schemacie spirali DNA oraz poszukiwaniach niepowtarzalności. Tu zapisany jest kod indywidualności. O sprawach duszy i psychologii człowieka, który żyje w tym wszechświecie i jest powiązany z jego siłami, z materią, zajmowali się i Freud, Jung, Merleau-Ponty. Tę niepowtarzalną cząstkę nas nazywali psyche lub duszą i to ona decyduje o wszystkim o czym tu mówimy, także w sztukach walki. A sam przebieg walki to nie tylko siła ale i psychologia. Z naszego punktu widzenia więc energia znajduje się w tej „pustej” przestrzeni poza materią. Reszta należy do was samych i treningu. Pracy. Pracy. Pracy”.

 

Potem, gdy Araya sensei pokazywał jak najmniejszym wysiłkiem obezwładniać partnera-przeciwnika, patrzyłem z jaką lekkością i czułością to robił – i wtedy nagle jego słowa o błotnistej wsi japońskiej, sadzeniu ryżu czy o żebraczej miseczce mnicha z dalekiego wschodu nabierały znaczenia. I wtedy wiatr i polskie słońce dodawały czegoś innego, jakiegoś wieloznacznego wymiaru, czegoś istotnego – dialogu.

 

Te poranki przy otwartych przesuwnych ogromnych drzwiach-oknach w dojo, które odsłaniały kilometry kwadratowe wspaniałego lasu (pozostałości pradawnej puszczy), powietrze i słońce oraz słowa-obrazy, koiły dusze i dawały nadzieję. Ja, skromny filmowiec, opisujący obrazami zjawiska i przyglądający się tutaj bardziej, niż biorący udział w całym tym wydarzeniu, spijałem te chwile intensywnego treningu wraz z powiewami chłodu zza przeźroczystych ścian największego pawilonu… i wzbierały we mnie nieznane-znane uczucia przeżywania chwili. Nazywam to miłością do Wschodu.

 

Zawsze mi jakoś ostatnio brakowało moich drogich Indii i widoku Tybetu zza grani Himalajów, w Nepalu, gdzie byłem sześć razy. Nie marzyłem o wyjeździe do Japonii, jak wielu. Japonia, ona do mnie przyszła i przychodzi, i można być za to wdzięczny losowi. I jak tu nie opisać takich chwil – gdy nad Wisłą i Pilicą zjawia się znów Japonia? Zjawiła się na te kilka dni w postaci cudownych osób i ich opowieści. I gdyby nie prośba, abym cos napisał – może i te chwile przepadłyby w zakamarkach niepamięci…

 

Jest i jakaś niewyjaśniona wdzięczność dla supermana  Hana sana (hana to po japońsku kwiaty). Jego „dojo-bajka”, z marzenia tworzy realną spełnioną więź człowieka z miejscem. Stara Wieś … skąd i dlaczego tu?  – te łódzko-kieleckie obrazy przyrody, krajobrazu, spotkania z ludźmi, „twarzą w twarz”,  ciało w ciało, miecz w miecz.

 

Dojo. Treningi. I to w takich czasach, gdzie sąsiedzi szykują się do wojny. Ukraina płonie, Europa ślepnie. Europa w dzisiejszych dniach, gdzie puka do naszych wrót inna Azja, o złowrogiej twarzy symbolu „złego Huna” z zapachem prochu. Ten odór dociera i tu, do bram klasztoru Świętego Krzyża i Jasnej Góry (a do Berlina, Londynu czy Paryża nie tak daleko dla lotnych brygad „zielonych ludzików”). Piszę o tym, bo te ostatnie zdarzenia w naszej części świata absorbują nasze umysły i zajmują dusze. Czy nastanie noc, zmierzch naszej cywilizacji? Przychodzi mi tu na myśl wizjonerski film sprzed ponad 10 lat Grzegorza Królikiewicza „Scytowie” i te ciarki na plecach. Jak o tym nie myśleć…

 

Napomykał i o tym i Araya sensei i Jurek Pomianowski, mówiąc o perspektywie wojen, jakie narody z sobą prowadziły na tych ziemiach, o Rosjanach i Niemcach, którzy wielokrotnie zniewalali te ziemie, pustoszyli gaje, wycinali ludzi i drzewa, palii świątynie… I że wojownicy szlifowali swoją sztukę (kiedyś) aby zabijać. A teraz? Teraz spotykają się tu Polacy, Niemcy, Rosjanie, także Francuzi, Czesi, Szwajcarzy, Norwegowie i Brytyjczycy. Po co? Na pierwszy rzut oka jasne, że oni tu teraz się spotykają aby zwyciężać inną siłą, najpierw siłą ducha, spojrzeniem a potem „wybijania przeciwnika z rytmu czy pozbawiania go równowagi”. Ale tak naprawdę po to by budować więź, a nie dla niszczenia czy zniszczenia. Ten aspekt warto wziąć sobie do serca.

 

Dla mnie osobiście w Starej Wsi, w fizycznym wymiarze zmagań z 60 letnim swoim ciałem to była głównie lekcja o równowadze. Otrzymałem ją od drugiego nauczyciela z tokijskiego Shiseikanu: od Endo senseia. Widząc, że radykalnie odstaję od reszty grupy, zdecydowanie do mnie podszedł i zabrał w kąt. Wziął drewnianą imitację katany i zaczął mnie uczyć cięcia i balansu ciała. Mówił, i parę razy powtarzał – ostrze miecza zawsze skierowane w czoło przeciwnika, pamiętaj! I skupienie wzrokiem w oczy „partnera” w walce. Ruch ręki z mieczem ma być z pomocą grawitacji nie mięśni. Nigdy na siłę. I z lekkim ugięciem kolan szukaj własnego balansu ciała. Pamiętaj, najważniejsze źródło siły jest w ośrodku usytuowanym gdzieś koło pępka, miejscu twojej równowagi. Jeśli go utracisz – przegrywasz. Pamiętaj o lekcji Newtona. I w jakimś momencie poczułem, że ciężki wyprofilowany kij sam zaczął spadać z większą siłą.  Czy bezwładności, czy grawitacji czy sumy tych energii… nie wiem. Jednak poczucie jednego zrobionego nieźle ćwiczenia pozostało. I wdzięczność dla nauczyciela, który podszedł do ucznia sam, do największego amatora w grupie. Może poczuł moją niepewność, sens bycia w tym miejscu? … odczuwam teraz wdzięczność i więź. Czy dotknąłem sensu musubi? Coś się zawiązało głębszego między Polakiem i Japończykiem. Spojrzałem po zakończeniu treningu na swój strój, w którym brakowało prawdziwego „białego” zwyczajnego pasa. Miałem swój pas i węzeł zawiązany chustą koloru czarnego. Zaśmiałem się w duchu, bo mój mistrz Endo, miał pas spranego biało-szarego koloru (prawie jak dla uczniów). Ale, jak potem dowiedziałem się, Endo sensei miał przecież czarny pas, 7 dan i kilkadziesiąt lat pracy treningowej…

 

Czuję, że powinienem napisać jeszcze o wzruszającej do głębi chwili, poranka dnia trzeciego, gdy kilkudziesięciu uczestników seminarium posadziło drzewko. To było uczczenie pamięci zmarłej Rosjanki, Świetlany, uczestniczki wielu spotkań „rodziny Shiseikan Budo z Europy”. Młode gałęzie lipki, zasadzonej przy oczku wodnym, przy alejce prowadzącej do wejścia do dojo, wskazują na drogę pamięci wszystkich tych, co podążają drogą „przyczyny i początku”. To początek drogi, bo takie jest jedno ze znaczeń słowa „dojo”. Dla mnie to wydarzenie chwili pamięci, i ta chwila łzy  za „siostrę Rosjankę”, właśnie w tych trudnych dla Europy chwilach, była znakiem, jak wiele można uczynić dla sprawy braterstwa i dialogu.

 

A o filozofii Budo i praprzyczynie doskonalenia ducha przez „szkolenie ciała”, jedną lub wieloma drogami ćwiczeń sztuk walki, niechaj opowiadają inni…

 

 

Warszawa 04 września 2014

 

Waldemar Czechowski